Forum www.kgbbastion.fora.pl Strona Główna www.kgbbastion.fora.pl
Forum Klubu Gier Bitewnych Bation
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nuova Malattia

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.kgbbastion.fora.pl Strona Główna -> Role Plaje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Amano
Technowiking
Technowiking



Dołączył: 13 Wrz 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 20:00, 02 Lis 2012    Temat postu: Nuova Malattia

1 lipca, 1916, nad Sommą

- Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami…
Reginald zerknął na swojego sąsiada. Siedemnastoletni chłopak skulony na samym dnie okopu modlił się jednocześnie tuląc do siebie kurczowo karabin. Inny, trochę starszy, skamlał tylko cicho wciśnięty pod stanowisko strzelnicze. Reszta oddziału trzymała się niewiele lepiej, otaczały go upiornie blade mimo lipcowego upału twarze. Zaczął po raz kolejny sprawdzać własną broń, żeby zając czymś drżące ze strachu ręce.
- Pierwszy sygnał, gotować się! – Krzyknął sierżant, równie przerażony jak reszta, choć dzielnie wypełniający swoją rolę.
- …Święta Maryjo, Matko Boża…
Reginald zatrzasnął zamek i spojrzał poza okop, na niemieckie linie. Długa, zasnuta oparami gazów bojowych droga. Przez drut kolczasty, pola minowe, pod ostrzałem karabinów maszynowych i artylerii. Jeśli nie piekło, to przynajmniej czyściec. Gdzieś dał się słyszeć pomruk brytyjskich dział.
- Drugi sygnał!
- …módl się za nami grzesznymi…
Pierwsze pociski rozorały skrwawioną i umęczoną ziemię niczyją z ogłuszającym hukiem, w którym utonął krzyk sierżanta. Do uszu żołnierzy dotarł tylko świdrujący dźwięk gwizdków – sygnał do ataku. Z kilkudziesięciu tysięcy gardeł podniósł się okrzyk i brytyjska piechota ruszyła w pół kilometrowy bieg po śmierć.
- …i w godzinę śmierci naszej, Amen!
W niektórych sytuacjach słowa modlitwy cisną się same na usta.

Ale Reginald nie był zbyt religijny.


16 września, 1916, nad Sommą

Reginald szarpnął nadpalone ludzkie truchło i z ciężkim westchnieniem rzucił je na wózek, ponad burtami którego piętrzyły się makabrycznie powykręcane zwłoki – połamane nogi i dłonie zastygłe w szponiastym geście, jakby chciały zacisnąć palce na jego gardle w odwecie za to jak są traktowane. Niektórzy pokryci zaschniętymi, krwawymi wymiotami z wyrazem nieopisanego bólu na twarzy, jeszcze trzymający maskę przeciwgazową której nie zdążyli założyć. Rozszarpane ofiary pocisków moździerzowych i min, w których wnętrzności zaplątali się inni, zlani ropą spaleni przez miotacze płomieni, szczerzący białe zęby z pozbawionych warg ust ku niebu. Nie każdy nadaje się do tej pracy.

Ale Reginald nie był specjalnie wrażliwy.

Ochotników do niej było bardzo niewielu. Sytuację tą potęgował fakt że wszystkie prace obejmujące usuwanie zwłok z ziemi niczyjej odbywały się nocą, żeby zapobiec spadkowi morale wśród żołnierzy. „Tak jakby żaden z nich nie widział wcześniej trupa”, rozmyślał pchając wypełniony wózek do polowej kaplicy. Jak zwykle przed jej drewnianymi wrotami stało kilka podobnych, wypełnionych szczątkami wehikułów.
Nie mógł tego zrozumieć. Mają tyle siły żeby pozbierać ścierwo z pola, a nie dają już rady wstawić wózka do środka? Drzwi kaplicy skrzypnęły i pojawiła się w nich zwabiona hałasem koścista i przygarbiona sylwetka ojca Andreasa
- Dobry wieczór – powiedział. Powitanie nie pasujące ani do duchownego ani do sytuacji
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odparł Reginald – to ostatni na dziś ojcze.
- Dobrze, niedługo będzie świtać. Przydała by mi się pomoc z tą końcówką – wskazał na makabryczny ładunek stojący przed kaplicą – twoi towarzysze broni zdaje się nie mieli już dziś sił dla starego człowieka…
To nie było zadziwiające. Zwożenie trupów to jedno, a przygotowywanie ich na wieczny spoczynek u boku kogoś tak specyficznego jak ojciec Andreas to zupełnie co innego. Nie zmęczenie ich powstrzymywało, lecz strach.

Ale Reginald nie był tchórzem.

13 października, 1916, Contalmaison, nad Sommą

Szedł ciemnymi uliczkami miasta i rozpierała go euforia. To pierwsza noc na przepustce od początku kampanii i nie miał zamiaru jej zmarnować. Choć było już dobrze po trzeciej, ale nie zdążył opaść z sił, mimo że nie próżnował. Wieczór zaczął się przed północą, butelką wina z ojcem Andreasem. Potem klecha posłał go na przepustkę – „odpocznij synu, dobrze się spisałeś”. Więc Reginald poszedł – zostawił za sobą wycieńczone obozowe kurwy oraz kolegów którzy poddali się gdy osuszali razem resztki przemyconego alkoholu i ruszył do miasta. Nadal było mu mało, ciągle chciał biec, walczyć, ŻYĆ! Ostatnie metry do celu przebył niemal sprintem.
Skąpo oświetlony burdel dla oficerów już powoli zasypiał, gdy wszedł do środka.
- Dajcie coś do picia, na dobry początek. Resztą zajmę się sam – jego podniesiony, bełkotliwy głos wyrwał ze snu przysypiające prostytutki.
- A epolety odstrzelili ci Niemcy, złotko? – gospodyni wyłoniła się jak duch z zaplecza
Te słowa doprowadziły go do wrzenia
- Epolety mi nie potrzebne do ruchania, stara raszplo – wyjął garść banknotów zarobionych u Andreasa i rzucił je na podłogę – tobą może zajmę się jak już wypiję.
Coś jeszcze do niego krzyczała, ale nie obchodziło go to. Złapał najbliższą z panienek, która była zbyt zaspana żeby zejść mu z drogi. Rzucił ją na podłogę, zachwiał się i upadł wraz z nią. Nie czuł już nic oprócz dudniącego pulsowania krwi w skroniach i spoconego z przerażenia ciała pod sobą. Szarpała się, więc przytrzymał jej nadgarstki nad głową. Chrupnęły kości, a wrzask dziewczyny nabrał wyższego tonu…
- Co tu się na Boga dzieje!? – Reginald ledwie zarejestrował męski głos. Twarda dłoń schwyciła go za kołnierz kurtki i podźwignęła w górę. Odwrócił się i spojrzał w twarz barczystemu mężczyźnie.
- To nie miejsce dla takich śmieci jak Ty, wynocha stąd, rano zgłosisz się do swojego przełożonego. Nazwisko i numer! Czeka cię…
Reginald uderzył. Sprzączka pasa który zdążył w międzyczasie zdjąć posłużyła za kastet. Jego pięść raz po raz z obrzydliwym trzaskiem lądowała na twarzy oficera, ciągnąc za sobą w drodze powrotnej wieniec kropel krwi. Pojedyncze rozbryzgi ochlapały mu twarz, ale czuł jakby oblały go całe litry wrzącej, pulsującej posoki, świat skurczył się do czerwonej plamy masakrowanej twarzy, która z każdym ciosem coraz mniej przypominała ludzką.

Ocknął się stojąc nad swoją nieruchomą ofiarą, wokół której powoli rosła karmazynowa plama. Ciszę przerywał tylko odgłos krwi kapiącej z trzymanego w reku pasa na podłogę i prawie bezgłośne łkanie prostytutki ze zgrozą oglądającej swoje okaleczone ręce. Zbryzgany juchą pas wypełnił nagle opustoszały umysł wspomnieniem trunku którym ugościł go tego wieczoru kleryk. „Włoskie wino” powiedział, „Vitae. Niewielu ma okazję go skosztować”. Oblizał sprzączkę pasa, sam nie wiedząc dlaczego.
- Matko Boska, co za człowiek tak robi? – dosłyszał dławiący się łzami szept dziewczyny.

Ale Reginald nie był już w pełni człowiekiem.


15 PAŹDZIERNIKA, 1916 ROK, CONTALMAISON

DO: SĄDU POLOWEGO W SKŁADZIE: MAJOR H. GRISHAM, KAPITAN F. HISSER, KAPITAN E. SKOPLER

OD: DOWÓDCCY ÓSMEJ OCHOTNICZEJ KOMPANII PIECHOTY, KAPITANA L. BELGRUMA.

W SPRAWIE: SĄDU KAPRALA R. HOPKINSA W ZWIĄZKU Z NAPAŚCIĄ NA OFICERA W STANIE WOJNY.

PRZEKONANY SŁOWAMI ZAUFANEGO DORADCY I PRZYJACIELA ZARÓWNO MOJEGO JAK I MAJORA GRISHAMA, KAPELANA ÓSMEJ OCHOTNICZEJ KOMPANII PIECHOTY, ANDREASA GIOVANNI WNOSZĘ O:

- ODSTĄPIENIE OD WYMIERZANIA KARY KAPRALOWI R. HOPKINSOWI W SPRAWIE NAPAŚCI NA OFICERA W STANIE WOJNY W STANDARDOWYM TRYBIE

- ZASTĄPIENIE JEJ PRACĄ KARNĄ DLA INSTYTUCJI KAPELANA WOJSKOWEGO

ZE WZGLĘDU NA DOTYCHCZASOWĄ NIENAGANNĄ SŁUŻBĘ KAPRALA R. HOPKINSA I BOHATERSTWO WYKAZANE NA POLU BITWY.

PODPISANO:
Kapitan Leonard Belgrum.
Andreas Giovanni.

Sekretarz włożył pismo powrotem do teczki, nadal nie mogąc uwierzyć że widnieje na nim czerwona pieczątka „zatwierdzone”. Pobity ledwie to przeżył, na wojnie wiesza się za mniejsze zbrodnie. Ten cały Hopkins sam pewnie nie wie ile miał szczęścia…

Ale Reginald nie urodził się pod szczęśliwą gwiazdą.


12 grudnia, 1916, Boston.

Po incydencie w oficerskim burdelu w Contalmaison nie było już dla niego miejsca w armii. Był pewien że gdyby nie interwencja Andreasa nie byłoby dla niego również miejsca wśród żywych. To on uratował go od stryczka i zabrał ze sobą w podróż do Stanów Zjednoczonych, aby mógł rozpocząć nowe życie. Jednak Reginald wcale nie chciał opuszczać księdza – uświadomił to sobie jak tylko postawił stopę na Bostońskim nabrzeżu. Kapłan jakby o tym wiedział, miał już gotową propozycję zatrudniania – „Mam w Chicago kilku przyjaciół i wiele spraw do załatwienia. Przydasz się na miejscu, to jak?”. Ulga jaką przyniosła ta propozycja była nieziemska.

Ale Reginald nie wiedział w co się pakuje.



1916-1927, Chicago

Przemyt alkoholu, organizowanie panien do towarzystwa, drobniejsze pobicia i grubsze defraudacje – Reginald szybko zorientował się jaka jest natura grupy którą Andreas pieszczotliwie nazywał „Rodziną”. Mafia. Praca dla przyjaciół Andreasa daleka była od tego, co składa się na dzień praworządnego obywatela.

Ale Reginald nie był praworządnym obywatelem

W końcu, jak sobie tłumaczył, co jest gorszego w łamaniu prohibicji i dawaniu zarobku prostytutkom, niż w strzelaniu do ludzi na froncie?
Tak jak podejrzewał, jego pracodawca nie był księdzem w większym stopniu niż on sam. Co więcej, brytyjski kapelan był tylko jednym z jego wcieleń, rzadko używanym po zakończeniu wojny i na innym kontynencie. Kimkolwiek Andreas nie był, trzeba było przyznać jedno. Zawsze pozostawał fascynujący i wyjątkowy.


29 września, 1927, Chicago

Jesienny deszcz bębnił w blaszany dach magazynu już od kilku godzin. Chłód zagościł na dobre pośród drewnianych skrzyń porozrzucanych w nieładzie tu i ówdzie, zmieniając jego oddech w parę. Mimo to Reginald odczuwał nieznośne gorąco. Pocił się, jego serce waliło jak oszalałe kiedy stanął przed drzwiami prowadzącymi do biura magazynu. Nadal nie mógł pogodzić się z tym co kazał mu zrobić jego pan. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Biały prostokąt światła wpadający przez otwarte drzwi oświetlił leżącą w roku, skrępowaną sznurami kilkunastoletnią dziewczynę. Drgnęła, jakby obudzona nagłym dopływem świeższego powietrza i zaczęła przypatrywać mu się ze strachem. Chciała coś powiedzieć, lecz knebel zdusił jej słowa. Gonitwa myśli cwałowała przez umysł Reginalda – „A więc Salomonowi bardziej zależy na pieniądzach niż na życiu i zdrowiu własnej córki? W takim razie czas spełnić groźbę. Dziś, Reginaldzie”. W miarę jak się do niej zbliżał, dziewczyna próbowała odsunąć w swój róg na tyle na ile pozwalały jej więzy krepujące kostki i ramiona za plecami. Kiedy wyciągnął rewolwer cichy szloch zmienił się w rozpaczliwy, tłumiony kneblem krzyk. Wycelował. Prawie był w stanie rozróżnić poszczególne słowa zniekształconego błagania o życie. Rozszerzone do granic wytrzymałości, załzawione oczy wpatrywały się w niego przez cały czas. Dlaczego ten pieprzony gangster nie oddał swojego jebanego interesu?! Myślał że Andreas blefuje? Kretyn, kretyn, kretyn! Odciągnał kurek. Dopiero gdy spojrzała w mrok lufy zamknęła oczy wyciskając spod powiek łzy rozmazujące makijaż i odwróciła głowę. Boss chciał jej śmierci.

Ale Reginald nie był mordercą.

- Tylne drzwi – powiedział uwalniając jej usta od knebla. – z przodu zostali moi ludzie.
Kiedy ją rozwiązywał patrzyła na niego oniemiała.
- No, na co czekasz? Zaraz któryś z nich zorientuje się że coś jest nie tak! Biegnij i nie oglądaj się za siebie póki nie dotrzesz do miasta.
- D-d-dlaczego? – wyjąkała. Kiedy stanęła na nogach drżała z zimna i ze strachu.
- To jest coś z czym powinienem się skonfrontować dawno temu. Teraz idź! – otworzył jej tylne wejście z biura. Zanim się zorientował złapała go za rękę. „Julia”, wyszeptała i po chwili zniknęła w mroku. Reginald został w drzwiach wpatrując się z szkaplerz który pozostawiła mu w dłoni. Święty Juda Tadeusz – patron spraw beznadziejnych.

30 września, 1927, Chicago.

Biuro Andreasa było ciche, jedynym dźwiękiem jaki słyszeli zgromadzeni przez dłuższy czas było tykanie starego zegara wiszącego ponad półką z książkami. Reginald stał naprzeciw biurka, czując na swoim karku oddechy dwóch goryli którzy przyprowadzili go przed oblicze szefa. Sam zainteresowany odwrócony do nich plecami wpatrywał się w okno.
- Mam niewiele czasu tej nocy – powiedział w końcu odwracając się do nich. Reginald przysiągłby że wygląda starzej niż zwykle. Tak jakby przybyło mu kilkanaście lat, choć i tak młodziej niż wtedy nad Sommą – dlaczego nie wykonałeś mojego polecenia?
- Taki ruch doprowadziłby tylko do wojny z Salomonem, koszta przeważyłyby zyski. Poza tym to niewinna dziewczyna!
- Nie ma niewinnych ludzi. Myślałem że wiesz lepiej – nuta smutku i rozczarowania w głosie Andreasa sprawiła że jego serce prawie zawyło z rozpaczy – naraziłeś Rodzinę na poważny uszczerbek reputacji. Groźba bez pokrycia jest skazą która będzie nas prześladować w negocjacjach jeszcze przez lata.
- Naprawię tą szkodę. Zdobędę klub dla Rodziny, dziewczyna nie musi umierać przez głupotę swojego ojca.
- Być może masz rację. Wszyscy powinniśmy odpowiadać jedynie za swoje własne czyny, nieprawdaż? – Giovanni wykonał lekki gest reką.
Jeden ze zbirów złapał Reginalda za ręce, drugi zarzucił mu na szyje gitarową strunę i mocno zacisnął.
- Od początku podejrzewałem że tak to się skończy – kontynuował ze smutkiem w głosie Andreas, patrząc jak mężczyzna kopie dywan w konwulsjach uwieszony na przytrzymywanej przez bezlitośnie silne ręce strunie – ale nadzieja umiera ostatnia.
Umiera. To słowo obijało się w coraz bardziej zamglonym umyśle Reginalda. Obraz i dźwięki powoli zmieniały ton i barwę, tak jakby stłumione były grubym kocem. Po chwili zorientował się że lezy na ziemi, jego ręce bezsilnie opadły a zsiniałe gardło nie nabiera już powietrza. Umiera. Widział jak włoski mafiozo pochyla się nad jego zwłokami i podnosi z nich jakiś jaśniejący przedmiot. Szkaplerz świętego Judy. Uniósł go na wysokość oczu i przypatrywał mu się chwilę z ciekawością, po czym przemówił.
- Hank, potrzebujemy nowych agentów, zajmij się rekrutacją. Praca nie wykona się sama. I zabierzcie zwłoki do piwnicy.
- Już się robi.
Zaraz, przecież jego ciało w tym momencie jest wleczone po drogim dywanie na korytarz. Nie powinien widzieć tej sceny, jego życie dobiegło końca!

Ale Reginald nie był w stanie odejść w pokoju.

********************************************

Oto kolejna kampania w Świecie Mroku. Tym razem skupiamy się na Chicago w szalonych latach dwudziestych w czasie prohibicji w USA. To w dużej mierze gangsterska opowieść (klimatem nawiązuje do "Nietykalnych"), obracać się będzie wokół pracy dla klanu Giovanni.

Postaci są śmiertelnikami. Kreacja jest absolutnie dowolna, wymagam tylko dwóch rzeczy - jakiegoś rodzaju powiązania z mafią włoską w Chicago.

Dopuszczamy wady i zalety. Mogą być nadnaturalne, ale bez tych wampirycznych.

Ilość punktów jak w maskaradzie, człowieczeństwo liczymy normalnie. oczywiście nie ma dyscyplin. Cechy pozycji też tylko te które odpowiednie są dla człowieka - bez trzody, statusu i tak dalej, z ograniczeniem mienia do 4 kropek. Pytania na telefon Smile

Edit: zmieniłem rok i dodałem ograniczenie wartości mienia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Amano dnia Sob 17:33, 03 Lis 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
spd
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 05 Lis 2012
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 1:58, 05 Lis 2012    Temat postu: Scot Nylon

Mam nadzieje, że nie popsuje ci koncepcji moja postacia. Jezeli beda potrzebne jakies zmiany to zgadzam sie z gory - celuch.

Szósty kwietnia 1917, Niemcy. Pobudka o czwartej rano nie napawała optymizmem, szczególnie gdy już za pół godziny trzeba wyruszać na misję Curtissem JN4. Mimo wszystko czułem się szczęśliwy jak za każdym razem gdy mogłem wzbić się w powietrze. Razem z partnerem Johnem Wellbeckiem po szybkim śniadaniu wsiedliśmy do samolotu. Zadanie było proste – zmusić wroga do wycofania się z linii Hinderburga. Dwieście dwadzieścia dwa Curtissy leciały obok nas. Niemców roiło się tam jak mrówek, ale na szczęście ich flota była skromna. Ich Albatrosy padały jak muchy jeden za drugim, a piechota bez wsparcia z powietrza uciekała gdzie pieprz rośnie.

Po kilkumiesięcznym pobyciu na wojnie wróciłem do kraju. Nie powiem, że byłem tym zachwycony. Jako osiemnastoletni chłopak, syn znanego na cały stan prokuratora Jacka Nylona byłem zmuszony do porzucenia latania na rzecz pracy w sądzie. Było ciężko, ojciec był jak zawsze dla mnie bardzo surowy, musiałem chodzić na rozprawy, słuchać, robić notatki, by za dwa lata samodzielnie założyć własną działalność. Oczywiście pan prokurator Jack Nylon wtykał nos we wszystko co robiłem i ciągle słyszałem tylko: „Nie tak, głupcze!”, „Jak mogłem spłodzić takiego kretyna!”. Nie wytrzymywałem tego. Zacząłem pić, ale o alkohol było coraz trudniej.

W czerwcu 1920 przeprowadziłem się do Chicago. Zmiana otoczenia chyba wyszła mi na dobre. Po pierwsze ojciec został w NY, po drugie spotkałem Kate O’Banion – jak się okazało córkę mojego późniejszego pracodawcy. Kate była cudowna, w zasadzie jest. Ma szczupłą sylwetkę, długie, jasne blond, kręcone włosy i przepiękne błękitne oczy. O jej nogach można powiedzieć krótko – idealne. A dupcia, heh, niech to zostanie słodką tajemnicą. Przy niej zapomniałem o alkoholu. Do dziś mieszkamy w dużym domu (w dużej mierze dzięki wsparciu ojca) w centrum Chicago.

Niezapomniana wigilia w 1921, poznałem wtedy ojca Kate – Charles’a (Dion’a). Zaproponował mi pracę. Należało odbić wraz z jego ludźmi skradzioną ciężarówkę z browarem. Nie miałem oporów przed utopieniem złodzieja w pobliskim jeziorze, wystarczająco dużo widziałem na wojnie. Na co dzień Dion przesiadywał w swoich kwiaciarniach, jednak po bliższym zapoznaniu wiedziałem, że jest człowiekiem niebezpiecznym, zawsze noszącym broń przy sobie i mającego jednego zaufanego przyjaciela Henry’ego Weissa.

Wraz z poznaniem Diona i Henryego zaczęło się moje nowe życie, poza pracą jako prokurator-adwokat, pomagałem ojcu Kate w jego interesach z browarem do lipca 1926. Niestety nie mieliśmy monopolu na alkohol. Al Capone. Dużo zamieszek, napadów jednego gangu na drugi, późniejsze odwety oraz sam Dion zmusiły mnie do chronienia jego córki, a mojej żony. Wyjechaliśmy we dwoje na Florydę. Gdy we wrześniu w gazetach ukazały się wzmianki o śmierci dwóch gangsterów z Chicago postanowiliśmy wrócić. Zastała nas przykra wiadomość: „Charles Dion O’Banion oraz Earl Henry Weiss-Wojciechowski nie żyją”. Kate mimo wszystko nie wiedziała wiele o moich interesach z jej ojcem. W zasadzie nie wiedziała nawet, że jej ojciec był gangsterem, a ja jako prokurator potrafiłem utrzymywać ją w przekonaniu, że pomagam Dionowi tylko rozwozić kwiatki. Jednak po tym wydarzeniu zapadła w depresję, z której z trudem ją wyleczyłem.

W lutym 1927 do mojego gabinetu weszło dwóch ludzi w ciemnych garniturach, jak się szybko domyśliłem od Al Capone. Zaproponowali mi układ. Zostawią moją żoną przy życiu jak będę dla nich pracował. Miałem być ich wtyką w prokuraturze, a moje przewinienia z gangu północnego zostaną zapomniane..


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Amano
Technowiking
Technowiking



Dołączył: 13 Wrz 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:12, 02 Sty 2013    Temat postu:

Rozdział Drugi


Zakazany owoc smakuje najlepiej.

Każdy rozsądny gangster z Wietrznego Miasta zdaje sobie z tego sprawę. Dzięki niemu każdy kto ma czym zapłacić i poszuka odpowiednio głęboko, ma szansę znaleźć to, co go interesuje. Alkohol? Podziemie Chicago spływa hektolitrami trunku, do wyboru, do koloru. Narkotyki? Proszę bardzo, powiedz tylko słowo, a stanie się ciałem. Miłość? Nocne kluby aż roją się od chętnych dziewczyn i chłopców, w każdym wieku, w każdej cenie. Krew? O tym może kiedy indziej… Nad tym wszystkim stoi właśnie on – gangster. Dostarcza ludziom tego czego chcą, oni płacą uczciwą cenę.

Rodzina Giovanni jest na tym polu bezkonkurencyjna. 19 stycznia 1930 roku umiera Charles Salomon, po ponad dwóch tygodniach dziwnej choroby o wyjątkowo gwałtownym przebiegu. W szpitalu im. Świętej Anny gdzie przeprowadzono sekcję zwłok krąży pogłoska że jego wnętrze pełne było cmentarnych robaków a organy wyglądały jak u miesięcznego trupa. Jednak w dokumentach odnotowano jako przyczynę zgonu chorobę wrzodową żołądka, a kto by się przejmował plotkami?
Bez Salomona Irlandczycy szybko wypadli z biznesu, upadające kluby, bary, rozlewnie i apteki zostały wykupione przez Włochów. W końcu popyt na zakazany owoc nie maleje. Wolnego rynku nie oszukasz, jak mówią.

Mylili się.

W czwartek, 24 października 1929 roku na Wall Street pęka bańka spekulacyjna. Ceny akcji lecą na łeb na szyję, osiągając wartości bliskie zeru w ciągu godzin – tego dnia sprzedano ich ponad trzynaście milionów. Trzynaście milionów akcji, za każdą z nich stoi ludzka tragedia – utrata oszczędności całego życia, kredyt niemożliwy do spłaty, bankructwo, ruina i samobójstwo. Ludziom brakuje na chleb, brakuje pracy z której mogliby utrzymać rodzinę, brakuje wiary w sens dalszego trwania.
Jednak blask gangsterskiego życia nie zgasł całkowicie w tym czasie. Jedynie zamigotał i nabrał mroczniejszego charakteru. Ci którzy nie mają co włożyć do garnka, przychodzą raz za razem, za ostatni grosz kupując butelkę w której topią rozpacz. Rodzinne ciepło zastępują sine, do cna wyprzedane ramiona coraz tańszych prostytutek. Ukojenia i sensu szuka się nie w kościele, lecz w heroinie i oparach opium. Każdy szukający pocieszenia wie do kogo się udać i mimo że zyski nie są już tak wielkie jak kiedyś, interes się kręci.

Z nadzieją więc wchodzimy w rok 1931. W końcu popyt na zakazany owoc nigdy nie znika. Szczególnie na ten zgniły i toczony przez robaki…


****************************************************


Odnośnie kwestii zasad modyfikacji istniejących postaci:

- Wampir dostaje 4 punkty wolne do rozdania w dowolny sposób. Ghoul uzyskuje ich 7.
- Każda postać traci automatycznie kropkę mienia, wykupienie mienia kosztuje trzykrotnie więcej niż normalnie.
- Można modyfikować wady i zalety w ramach otrzymanych punktów wolnych.

Jeśli chcecie wprowadzić zmiany do postaci, opiszcie je tutaj. Do Fifiego apeluję dodatkowo o wrzucenie krótkiego opisu postaci na forum, gdyż żaden jeszcze się nie pojawił.

Odnośnie nowych postaci:

Tworzone powinny być według zasad z Maskarady, z uwzględnieniem tych zasad:
- Postać jest ghulem, nie wampirem, w związku z tym otrzymuje automatycznie kropkę w Potencji i dwie kropki do rozdania w dyscypliny zamiast trzech (mogą to być Potencja, Dominacja, Nekromancja, Niewidoczność, Prezencja, Nadwrażliwość, lub Odporność, żadna z nich nie może przekroczyć 2 kropek)
- Postać jest związana krwią z Andreasem Giovanni i jest członkiem włoskiej rodziny mafijnej
- Mienie postaci ograniczone jest do 3 kropek ze względu na kryzys, a jego wykupienie kosztuje dwukrotnie więcej niż normalnie.

Jakby pojawiły się pytania, kontakt do mnie macie.

Szczęśliwego Nowego Roku!

PS. Ktoś pytał o piosenkę z tematem. Oto i ona Wink
[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Amano dnia Śro 19:16, 02 Sty 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
spd
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 05 Lis 2012
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 1:30, 06 Sty 2013    Temat postu: SCOT NYLON - drugie wcielenie

Z domu Andreasa wyszedłem nieco zawiedziony, miałem cichą nadzieję, że to ja zostanę Wybrańcem, że Alfonso zrezygnuje. Dodatkowo miałem mieszane uczucia wobec Kate. Co takiego robiła dla Rodziny, że nie mogła mi o tym powiedzieć – własnemu mężowi? Byłem rozczarowany. Kate odezwała się dopiero jak dojechaliśmy do domu...

Scot, tak mi przykro, ja-ja-ja musiałam.. ja nie umiem tego wytłumaczyć – zaczęła płakać i przytuliła się do mnie waląc (dość mocno) pięściami w moją pierś.
O co chodzi Skarbie, co musiałaś?- przytuliłem ją.
B-bo Pan Andreas po-powiedział, że mam dar, b-bardzo piękny dar, który mogę wykorzystać dla dobra rodziny – mówiła już trochę spokojniej, a ja starałem się ją uspokoić tulić do siebie coraz mocniej. - Bo widzisz. Potrafię sprawić, że dana osoba jest mną zachwycona, czasem nawet kilka osób i-i.. - zrobiła krótką pauzę. - I spotykałam się z różnymi złymi ludźmi, a oni.. - rozpłakała się, a ja dalej ją tuliłem i poczułem wielką tremę nie wiedząc czego się dalej spodziewać.
Po kilku minutach wreszcie się odezwała.
A oni mi zaufali, szli za mną do samochodu, a potem ich zabijałam. - Byłem w szoku. Nigdy bym się tego nie spodziewał po Kate, ale po chwili dobiła mnie jeszcze bardziej. - a-a potem piłam ich krew.. - znów się rozpłakała. Nie wiedziałem co mam zrobić, co powiedzieć. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć.
Ale dlaczego? - odparłem tylko. Nie odpowiedziała, pobiegła na górę i zamknęła się w pokoju.

Następnego dnia obudziłem się z wielkim kacem. Musiało być grubo po 14. Żony oczywiście nie było. Ochroniarz powiedział, że poszła do kwiaciarni – ta, do kwiaciarni.. - pomyślałem i znów poszedłem chlać. Następne dni były podobne, żonę widziałem może raz czy dwa na tydzień gdy się mijaliśmy w drzwiach. Ja nawalony w trzy dupy, a ona z twarzą skierowaną ku podłodze. Nie Odzywaliśmy się do siebie.

W końcu postanowiłem coś z tym zrobić. Zmusiłem się chyba tylko nadludzką siła woli żeby nie pić wieczorem i postanowiłem od rana śledzić małżonkę samodzielnie, bo wszelkie próby zlecenia tego zadania na ochroniarzu kończyły się fiaskiem. Celem podróży był czterogwiazdkowy hotel w centrum Chicago. Widziałem jak do samochodu Kate podszedł pewien przystojniak, po czym otworzył jej drzwi i razem weszli do hotelu. Nie myśląc długo poszedłem za nimi. Bez problemów udało mi się wymusić od recepcjonistki, który pokój wynajęli. Już po chwili nasłuchiwałem pod ich drzwiami. I wtedy właśnie coś we mnie pękło. Nie wytrzymałem, wparowałem do pokoju z rewolwerem w ręku. Moja żona, naga, NAGA! robiła laskę jakiemuś frajerowi. Bez namysłu strzeliłem mu w łeb i ku mojemu zaskoczeniu żona zaczęła się do niego dobierać. Gryzła go, drapała. Krew lała się po podłodze, a ona NAGA! zlizywała ją z jego ciała. Była w jakimś szale i zdawała się mnie w ogóle nie widzieć. Wybiegłem. Tego dnia zabiłem dwie niewinne osoby (dość głośno pisali o tym później w gazetach).

Po kilku dniach było kolejne spotkanie u Andreasa Giovaniego. Po rozmowie z gospodarzem utwierdził mnie w przekonaniu, że to co robi moja żona jest słuszne i korzystne dla rodziny. Tylko nic nie wspomniał o seksie i piciu krwi! To był jej sposób na odreagowanie. Nie umiała sobie z tym poradzić inaczej. Przynajmniej tak sobie to tłumaczyłem. Moje serce wykrwawiło się. Pragnąłem stać się wampirem, pragnąłem zapomnieć o dotychczasowym życiu. Nie mogłem znieść myśli, że jedyna osoba, którą kochałem, zdradzała mnie. W dodatku ojciec mnie wydziedziczył.

Zostałem sam. Wyprowadziłem się. Sprzedałem samochód i za dodatkowe oszczędności ze sprzedaży biura kupiłem tanie mieszkanie w kamienicy na obrzeżach miasta. Po kilku miesiącach wypełniając dość leniwie obowiązki wobec Rodziny i starając się unikać „wciąż” mojej żony przestałem pić. Przynajmniej tak mi się wydawało. Bo przecież ćwiartka na sen dziennie to prawie tyle co nic. W końcu doszedłem do siebie. Przestałem się użalać nad sobą. Zacząłem się nawet spotykać z innymi kobietami, a od czasu do czasu jeździłem z chłopaki bawiąc się w gangsterkę. Marzyłem tylko o jednym. O tym, by stać się wampirem.

***

Co do mojej postaci:
- wady i zalety pozostają bez zmian,
- zmiana natury na grzesznik,
- punkty wolne + doświadczenie przeznaczone zostaną na potencje lub/i siłę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
TOU
Adept
Adept



Dołączył: 29 Lis 2011
Posty: 31
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 20:08, 06 Sty 2013    Temat postu:

24 października 1927 r. - CHICAGO

Pogrążony w mroku kościół oświetliły światła nadjeżdżającego samochodu. Auto zatrzymało się. Z tylnego siedzenia wozu wysiadł Alfonso Impostato. Wysoki, szczupły i dość przystojny mężczyzna w średnim wieku o włoskiej urodzie. Był lekarzem, członkiem włoskiej rodziny mafijnej Giovannich. Ubrany na czarno w garnitur, płaszcz i kapelusz, zdawał się rozpływać w ciemności. Powagi dodawały mu czarne równo przystrzyżone wąsy i starannie zaczesane do tyłu włosy. Po raz pierwszy od trzech dni opuścił willę Andreasa Giovanniego. Nie grając na zwłokę postanowił upiec tej nocy dwie, a nawet 3 pieczenie pieczenie na jednym ogniu. Miał ze sobą butelkę wina. Spojrzał na zegarek. Była 23:58. Bob nr 7 - ochroniarz kierujący pojazdem o aparycji typa spod ciemnej gwiazdy, odezwał się:

- Iść z panem?
- Nie, ale bądź czujny. A! I daj mi kluczyki od samochodu.
- Obawia się pan czegoś?
- Śmierć przychodzi znienacka.
- Może jednak…
- Nie! Zaraz wracam. – Alfonso uciął rozmowę biorąc kluczyki i ruszył w stronę kościoła.
- Popada w paranoję – pomyślał Bob nr 7.

Punktualnie o północy Impostato zapukał do drzwi zakrystii. Otworzył mu zgrzybiały ksiądz o twarzy nie budzącej zaufania.
- Szczęść Boże – powiedział Impostato zdejmując nakrycie głowy.
- Zapraszam – kapłan wpuścił gościa do środka.

- Wszystko zostało przygotowane dokładnie tak jak ustaliliśmy? – spytał Impostato.
- Jak najbardziej tak. – odparł ksiądz.
- Będę czekał na cmentarzu. Proszę być za godzinę, ani minuty wcześniej ani później. A to prezent. Włoskie wino. Alfonso nalał księdzu wina do kielicha mszalnego. Proszę. Poczekał, aż kapłan zrobi pierwszy łyk po czym wyszedł zakładając kapelusz.

- Jedź na cmentarz – powiedział Alfonso wsiadając do auta.

Oparł dłoń o policzek i zamyślił się. Po raz setny analizował każdy szczegół. Ciało, kwiaty, worek, słoik, skalpel, gumowe rękawice, brama, czas wino… Nie był pewien czy wszystko zaplanował idealnie.

- Znowu siedzi jakby go ząb bolał – pomyślał ochroniarz zerkając w lusterko.

Ruszyli spod kościoła.
- Pogrzeb o tej porze? – spytał Bob nr 7.
- Zgadza się. Muszę sprzątnąć zwłoki. Będziesz mi potrzebny.
- Są w samochodzie?
- W zasadzie tak.
- A kogo sprzątamy?
- Dwulicowe ścierwo – odpowiedział Impostato i podrapał się po policzku.
- Jednego bydlaka mniej – zaśmiał się ochroniarz.

Mężczyźni wjechali przez otwartą bramę na cmentarz.
- Brama nie powinna być zamknięta? – zdziwił się Bob.
- Grabarz został poinformowany.
- Nie zakopujemy trupa pod murem?
- Skręć w prawo. – Impostato zignorował pytanie.
Kierowca wykonał polecenie.
- Zatrzymaj się.
Mężczyźni wysiedli.

Noc była chłodna, wiał porywisty wiatr, który pogasił świeczki, a zza chmur wyszedł księżyc i nikłą poświatą oświetlał cmentarz. Nieopodal widać było kopiec ziemi i dół. Obok dołu leżała otwarta, drewniana trumna. Pusta.
- No i gdzie ten grabarz? Pójdę po niego, bo strasznie zimno.
- Zimno? - zdziwił się Alfonso. A, tak...W zasadzie tak… - dodał. Grabarz zaraz powinien być. Wyjmę ciało – odpowiedział Alfonso.
Po chwili Impostato przyniósł ciało zawinięte w płócienny worek i położył na ziemi.
- Po jaką cholerę organizować pogrzeb jakiemuś odstrzelonemu bandycie? – pomyślał Bob nr 7.
- Rozwiąż worek.
Ochroniarz rozwiązał sznurek i zsunął płótno z twarzy nieboszczyka.
Gdy zobaczył kto leży w środku, dopadł go niekontrolowany nerwowy śmiech:
- Ja pierdolę. Co jest?! – spojrzał na Alfonso samemu nie wiedząc czego oczekuje zadając takie pytanie. Alfonso miał kamienny wyraz twarzy.
- Ale jak to? Co mu się stało? – pytał dalej zszokowany.
- Został zamordowany.
- Jak to zamordowany? Nie rozumiem. Chciał Pan sprzątnąć dwulicowe ścierwo.
- Tak.
- Ale to jest ciało pańskiego syna, a nie dwulicowe… Jeszcze kilka dni temu jechałem z nim pociągiem! Mamy jakieś inne ciało w samochodzie?!
- Nie.
- To czyje zwłoki chce pan sprzątać? – spytał kompletnie skołowany ochroniarz.
- Twoje.

Zanim Bob nr 7 zdążył odnaleźć się w sytuacji, Alfonso błyskawicznie schwycił go za kark i wbił się zębami w jego szyję. Zaczął pić krew. Starał się robić to jak najwolniej, żeby ochroniarz jak najdłużej cierpiał. Po chwili odrzucił ciało na ziemię. Miał jeszcze 15 minut. Nachylił się nad zwłokami, wyjął z płaszcza skalpel, założył gumowe rękawiczki i wykroił mu oczy po czym zapakował je do słoika z formaliną. Ciało ochroniarza i resztę rzeczy schował do drugiego worka i zamknął w bagażniku.

Po kwadransie do Alfonso dołączyli ksiądz z grabarzem.
- Proszę zaczynać – powiedział rozkazująco Impostato do księdza.
Ksiądz skinął głową i zaczął ceremonię pogrzebową.
- Prochem jesteś i w proch się obrócisz – zakończył rzucając grudę ziemi na zamknięte wieko trumny, po czym opuścił cmentarz.
- To wino od pana… zacne, naprawdę zacne – chwalił wyraźnie pobudzony ksiądz.
Grabarz zasypał dół i poszedł do domu. Alfonso położył kwiaty na kopcu ziemi.
- A jeśli można spytać? Pański syn był chory? – wino spowodowało, że wścibskość księdza wzięła górę nad taktem.
- Zadławił się przy jedzeniu.
- Powinien pan wypocząć. Wygląda Pan na ledwo żywego.
- Powinienem, ale z tym ledwo żywym to trochę ksiądz przesadza.

Alfonso Impostato był w wisielczym nastroju. Wątpił czy to co robi ma sens. Przecież nieba i piekła nie ma. Bełkot księdza nad grobem nic nie zmieni. Bob nr 7 dostał to na co zasłużył, ale nie wskrzesiło to Marcelina. Nie da się cofnąć czasu. Zemsta miała mieć słodki smak, ale nie pozwoliła mu odetchnąć z ulgą. Martwi nie oddychają.

3 DNI PÓŹNIEJ

-Zupełnie niepotrzebnie zabiłeś ochroniarza. On nie miał o niczym pojęcia. Wypełniał jedynie moje polecenia - powiedział Andreas Giovanni częstując Alfonso kielichem z krwią.
- Jestem innego zdania – odparł Alfonso. Sprawiał wrażenie opanowanego, lecz w środku, gotowało się w nim. Nie mógł się pozbierać, odkąd tydzień temu życie wymknęło mu się z rąk. Był mordercą swojego jedynego syna.
- Zabiłeś obcego dzieciaka. Marcelino nie był Twoim synem – kontynuował Andreas.
Te słowa wyprowadziły Alfonso z równowagi:
- To kolejny test? Dlaczego w ogóle miałbym Ci wierzyć?! – Alfonso poderwał się z fotela. Był bliski szału.
- Uspokój się – powiedział Andreas patrząc rozmówcy w oczy. Alfonso nagle złagodniał.
- Skąd Pan wie?
- Od Twojej żony.
- To nie prawda. Nie chcę tego słuchać. – Alfonso opadł zrezygnowany na fotel.
- Nie? To spytaj się jej.
- Moja żona nie żyje – dobrze Pan wie.
- Tak, ale mimo wszystko spytaj się jej – powiedział Andreas wskazując na fotel obok.
- Alfonso odwrócił się i upuścił kielich z krwią. Obok siedziała jego zmarła przed dwoma miesiącami żona.

Dotychczasowe wady i zalety (wszystkie zostają):

Mściwy
Krótki lont
Wróg (nie wiem czy był już mój wróg na sesji czy nie, bo jeśli np. był to Peter Salomon, to już nie mam)

Nowe wady i zalety:

Skuteczne przyswajanie
Mroczna tajemnica (dot. śmierci Marcelina)
Jedzenie żywności
Nawiedzony (duch żony)

A tu bez zmian:
Natura Perfekcjonista
Postawa Autokrata


POZYCJA

Wpływy 1

Trzoda 3 – kostnica w kościele, zaprzyjaźniony ksiądz (zmieniłem księdza z bycia kontaktem na udostępniającego kostnicę) + zakład pogrzebowy.

Świta 1 – stara właścicielka domu połączonego z domem pogrzebowym. Była poważnie chory, ale Alfonso ją wyleczył (krew) i stopniowo wtajemniczył kim jest. Ona jest oddaną służącą, ale niedołężną już nieco. Alfonso ma teraz schronienie pod domem pogrzebowym, w dużej piwnicy. Stary dom sprzedał, a murzynów zwolnił.

Sprzymierzeniec 1 – był znany jako kontakt w policji Dave Ronson – aż pewnego dnia awansował w pracy. Teraz już jest komeendantem policji. Glina!
Wpływy się nieco zazębiają w tym wypadku ze sprzymierzeńcem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Amano
Technowiking
Technowiking



Dołączył: 13 Wrz 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 0:24, 15 Lut 2013    Temat postu:

Kolejna w miarę udana saga, podziękowania!

http://www.youtube.com/watch?v=yJXN5VPkyH8

When you're sad and when you're lonely
And you haven't got a friend
Just remember that death is not the end

And all that you held sacred
Falls down and does not mend
Just remember that death is not the end

Not the end, not the end
Just remember that death is not the end

When you're standing on the crossroads
That you cannot comprehend
Just remember that death is not the end

And all your dreams have vanished
And you don't know what's up the bend
Just remember that death is not the end

Not the end...

When the storm clouds gather round you
And heavy rains descend
Just remember that death is not the end

And there's no-one there to comfort you
With a helping hand to lend
Just remember that death is not the end

Not the end...

For the tree of life is growing
Where the spirit never dies
And the bright light of salvation
Up in dark and empty skies

When the cities are on fire
With the burning flesh of men
Just remember that death is not the end

When you search in vain to find
Some law-abiding citizen
Just remember that death is not the end

Not the end...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Amano dnia Pią 0:25, 15 Lut 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.kgbbastion.fora.pl Strona Główna -> Role Plaje Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin